Jak czytać etykiety?

Do napisania tego artykułu natchnęło mnie niedzielne spotkanie z moją babcią. Odwiedziła mnie w domu, i jak to babcia moja ma w zwyczaju, streściła mi swoje ostatnie wizyty lekarskie. Na szczęście nie było tego dużo. W mojej rodzinie panuje powszechne przekonanie, że niedrożność zatok jest chorobą genetyczną i przeznaczeniem od którego się nie ucieknie. Babcia była więc u pani laryngolog, która na zapchane zatoki poleciła jej świetny preparat, z apteki, ale bez recepty. Składa się z małej buteleczki z dziubkiem i 7 saszetek z proszkiem, który rozpuszcza się z wodą w owej buteleczce i wstrzykuje sobie do nosa. Babcia była zachwycona, bo preparat kosztuje tylko 30 zł a starcza na cały tydzień. Dodatkowo obawiała się, że aplikując roztwór się zachłyśnie a dzięki owej sprytnie skonstruowanej buteleczce, wystarczy tylko zatkać dziurkę a drugą płyn wypływa sam. Wszystko to takie tanie, łatwe w użyciu, zdrowe (bo z apteki) i skuteczne (bo polecone przez lekarza). A że na pewno też mam problemy z zatokami, to może bym sobie też taką kupiła.

Grzecznie podziękowałam, argumentując, że od lat, w przypadku zatkanego nosa udrożniam go sobie wstrzykując roztwór soli morskiej, której na co dzień używam w kuchni, za pomocą gruszki irygacyjnej kupionej w aptece za 5 zł i ten prosty zabieg całkowicie mi wystarcza. Babcia jednak nie poddała się tak łatwo, i gdy odwoziłam ją do domu, pokazała mi owe ustrojstwo, gdybym jednak się zdecydowała, lub gdyby moje domowe metody zawiodły. W istocie, buteleczka ładna, opakowanie wzbudza zaufanie, spoglądam na skład futurystycznych saszetek z owym zbawiennym proszkiem – chlorek sodu. Cóż, orłem z chemii nie byłam, ale podstawowa wiedza pozwoliła mi się zorientować, że babcia kupiła za 30 zł 7 saszetek z solą. I to nawet nie morską, która oprócz NaCl zawiera ponad 80 pierwiastków i minerałów niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania organizmu, tylko zwykłą sól kuchenną.

Nie mogę winić mojej babci, że dała się nabrać. Dla jej pokolenia oczywiste jest, że takiemu autorytetowi jak lekarz można zaufać w każdej sprawie. Nie jest też przyzwyczajona do czytania składów produktów, bo za jej czasów produkt był dokładnie tym, co głosiła jego nazwa. A dziś bardzo łatwo się nabrać na różne sztuczki, nawet, kiedy jest się bardzo czujnym. Producenci starają nas się wywieźć w pole na każdym kroku.

Jest mnóstwo produktów sprawiających wrażenie zdrowych i fit, które ze zdrowiem nie mają nic wspólnego. Jogurty z otrębami i “dobrymi bakteriami”, które w 20 procentach składają się z cukru i sztucznych dodatków smakowych, soki multiwitaminowe robione z koncentratu i dosładzane syropek glukozowym, itp, itd. Oto więc kilka porad jak pozostać czujnym i świadomym konsumentem.

  1. Kolejność składu – produkty wymieniane są w malejącej ilości. Producenci nie mają obowiązku podawać jednak procentów. Możemy się jednak domyślić – jeśli na pierwszym miejscu jest np. woda, na drugim pomidory (35%), możemy być pewni, że wody jest więcej niż 35%. Te informacje szczególnie przydają się przy analizowaniu mlecznych deserów, słodyczy, pasztetów czy wędlin, które zazwyczaj mają długą listę składników. Oczywiście, im mniej składników, tym mniej przetworzony produkt i zdrowszy dla nas.

  2. Składniki odżywcze – producenci w specjalnej tabelce wymieniają ile wagowo i jaki procent dziennego spożycia składników, pokrywa dany produkt. Wyszczególnione są zazwyczaj cukry (węglowodany), tłuszcze, białka, czasami sól czy niektóre składniki mineralne. Należy zwrócić uwagę jakie jednostki zostały użyte. Często jest to “na 100 g produktu”, podczas gdy nasz produkt ma kilkukrotnie wyższą gramaturę. Czasami podana jest również gramatura porcji, warto sprawdzić czy pokrywa się to z rzeczywistością – czy np. porcja czekolady to w naszym przypadku dwie kostki. Należy też unikać tłuszczy nasyconych, często w przemyśle spożywczym oznacza to użycie tłuszczy trans – chemicznie sztucznie utwardzanych tłuszczy roślinnych, które są źle przyswajalne przez nasz organizm.

  3. Zużyć przed/zużyć do – te dwa terminy nie są tożsame. “Zużyć przed” oznacza sugerowaną datę spożycia, po jej przekroczeniu produkt może utracić część swoich walorów smakowych, zmieni się konsystencja, kolor, ale nadal będzie jadalny. “Zużyć do” oznacza, że jest to data nieprzekraczalna, po której produkt nie nadaje się do spożycia, czyli po prostu się zepsuje.

To są podstawowe zasady, których stosowanie powinno szybko wejść w nawyk i ustrzec przed marketingowymi zasadzkami. Im dalej w las, tym większa przygoda – chcącym zgłębić temat, polecam zaznajomienie się z  nazwami dodatków do żywności i co się pod nimi kryje. Są do tego nawet aplikacje na telefon. Ale to już wyższy stopień wtajemniczenia…;)

Udostępnij
Przypnij
Szepnij
KOMENTARZE

Co myślisz o artykule?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *